W związku z rozszerzeniem działalności mojej strony, do współpracy zaprosiłem autorów bloga o aktywności fizycznej oraz szeroko pojętej kulturze fizycznej. Przed Wami artykuł przygotowany przez Marcina z portalu aktywnisportowo.pl
Gdy rozpoczynam swój dzień w pracy, włączam onet lub sport.pl i przeglądam artykuły sportowe, jestem zasypywany informacjami z całego kraju, o rozmaitych sukcesach naszych zawodników w przeróżnych dyscyplinach. Vive trzecie w Lidze Mistrzów, Legia mistrzem kraju, Radwańska w ćwierćfinale Roland Garros, Siatkarki z Sopotu mistrzyniami po niewiarygodnym dreszczowcu… Takie informacje (poza tym, że rzecz jasna radują się nasze serca) nijak mają się jednak do życia sportowego przeciętnego Kowalskiego. Czytamy bowiem o ludziach, którym się udało i którzy za swój niesamowity trud włożony iks lat temu we własny rozwój zarabiają dziś pieniądze, mogą żyć z uprawiania tego sportu i dziś po latach wiedzą jedno: BYŁO WARTO.
I właśnie ta kwestia nurtuje mnie najbardziej: gdzie motywację do uprawiania sportu (wyczynowo-amatorskiego , choć nie na poziomie pozwalającym całkowicie oddać się tylko tej czynności) ma znaleźć sportowiec, który trenuje kilka razy w tygodniu i nie dość, że dopłaca do tego, że może grać; to w weekend grając w A czy B klasie, jedyne co może usłyszeć z trybun, to niewybredne komentarze dziesięciu pijanych debili z tzw. loży szyderców (czyli starych dziadków, którzy przychodzą na stadion tylko po to, żeby pić i śmiać się z własnych graczy)? Jak wierzyć w sukces jeśli na trening spośród dwudziestu zgłoszonych do ligi zawodników, na trening przed sobotnim meczem w czwartek przychodzi sześciu, bo pięciu ma drugą zmianę, czterech zapiło, jednego nie wypuściła żona, a kolejnym trzem się nie chciało? Po co w ogóle wówczas wychodzić na boisko? Dla samego siebie?
Brzmi świetnie, ale przecież piłka nożna/siatkówka czy koszykówka to sporty drużynowe i o ile jeszcze w nożnej jesteś napastnikiem, a w siatkówce atakującym, to możesz przynajmniej nabić sobie statystyki. Grając jednak na mniej newralgicznych pozycjach, pozostajesz w zasadzie niezauważony, nie masz wpływu na to co się dzieje, bo przecież drużyna niezgrana, a wynik (czyt. kolejny łomot) idzie w świat i po kolejnej porażce aż głupio popatrzeć kolegom w oczy. Wydaje się więc, że nie ma to sensu. A jednak w kraju, gdzie zorganizowanie jakichkolwiek sensownych rozgrywek (w dowolnej dyscyplinie sportu) przerasta rząd i Ministerstwo Sportu czterokrotnie (mam ciągle na myśli niższe ligi, bo oczywiście imprezy typu Liga Światowa czy EURO, to potężny sukces), mamy dziesiątki tysięcy sportowców-amatorów, którzy miesiąc w miesiąc wydają część ze swoich niewielkich przecież (średnio rzecz ujmując) pensji na zakup nowych but, piłek, rakiet, rękawic, ochraniaczy itp., a po pracy posłusznie maszerują na treningi. DLACZEGO??
Odpowiedź jest prostsza niż myślicie… Od 12 lat uprawiam futsal na poziomie zarówno profesjonalnym jak i amatorskim, poza tym gram w kosza. 12 długich lat, a mimo to mechanizm czerpania satysfakcji z uprawiania sportu się nie zmienił. PRÓŻNOŚĆ. Tak, tak… możemy się kłócić z tym, że nie jesteśmy próżni. Jasne – nikt nie jest. A w więzieniach siedzą sami niewinni, a w psychiatryku sami zdrowi. No więc, najpierw ja, a potem zacznie się debata na forum zatytułowana: „nie jestem próżny”. No więc ja jestem – nigdy się tego nie wstydziłem i zapewne już nigdy nie będę. Przez wiele lat gry w futsal na bramce tułałem się po różnych biegunach ekstraklasowej (czy pierwszoligowej) tabeli i nigdy nic nie sprawiało mi takiej satysfakcji, jak spojrzenie w oczy rywalowi po obronionym karnym, uściskanie kumpla gdy akcja, którą ćwiczyliśmy 3 miesiące wreszcie wypaliła czy wreszcie akcja 2+1 na koszu w połowie czwartej kwarty gdy wynik oscyluje wokół remisu. Nawet jeśli na 10 porażek, przypada jedna wygrana, to każdy który jej doświadcza wie, że oczekiwanie na nią było tego warte.
To właśnie jest swego rodzaju „zapłata” dla każdego sportowca, który nie otrzymuje regularnych przelewów za swoją grę, a wylewa niewiele mniej potu na treningach niż zawodnicy z pierwszych stron gazet. Ten krótki moment, kiedy po strzelonej bramce na wyjeździe w jakiejś zabitej dechami wsi, możesz podbiec do tych śmiejących się z każdego zawodnika kretynów, położyć 2 palce na usta i choć na krótką chwilę ich uciszyć… I już wiesz, że było warto. Nawet jeśli nie będziesz drugim Lewandowskim czy Radwańską, wiesz, że warto grać i trenować. Dla tych 5 minut/godzin satysfakcji, kiedy schodzisz z boiska czy parkietu w glorii chwały warto trenować nawet parę lat. Bo to, że parę razy przegrasz, tak naprawdę niewiele zmienia – przecież po weekendzie znów jest poniedziałek i idziemy do pracy, a we wtorek mimo, że dalej jesteś wściekły po porażce (i słusznie), to wiesz, że w sobotę kolejny mecz. Jeśli jednak wygrasz, to kolejny tydzień roboczy maluje się w zupełnie innych barwach – w barwach zwycięstwa, a wtedy wszystko wydaje się lepsze.
Godziny w pracy mijają szybciej, szef tak bardzo nie irytuje, a koledzy, którzy nie grają a lubią wypomnieć Ci, że Twoja drużyna znowu przegrała, teraz nawet nie nawiązują do tego tematu. I właśnie ta odrobina próżności w każdym z nas, którą zwycięstwa delikatnie łechcą, sprawia, że znów warto jest pójść na kolejny trening. Bądźmy zatem próżni…
A jaka jest Twoja motywacja do uprawiania sportu?
Marcin Kiszka